Na pewno gdzieś za rogiem jest ktoś dla kogo Bogiem...

11/14/2017


Dawno dawno temu, gdzieś za Oceanem Atlantyckim, był sobie Darren Aronofsky, który nakręcił Pi. Nakręcił to Pi i wiedział, że to było dobre. Mijały dni, miesiące, lata, Aronofsky doskonalił dzieło, jakim była jego filmografia. W 2010 roku zrobił Czarnego Łabędzia, film przez wielu krytykowany, który na zawsze zostanie gdzieś głęboko we mnie. Nie żeby od razu był wielkim arcydziełem, nie wiem też czy chodzi o perfekcyjne zdjęcia, czy o kreację Natalie Portman – fakt jest jednak faktem, zrobił na mnie piorunujące wrażenie.

I to mógłby być jego dzień siódmy. Mógłby wydać ten twór na świat i osiąść, by doglądać swojego stworzenia. Tak się niestety nie stało, nad czym ubolewałem okrutnie, oglądając Noego. Oczy całe napuchnięte, szczypały od krwawych łez maryjnych, wierciłem się w fotelu, jakbym dostał świądu. Obejrzałem. Chciałem zapomnieć. Wypełniłem pismo, dostałem stempelek – oficjalnie wypisałem się z kościoła Aronofskiego. Nastała cisza.

Przyszedł roku 2017, w międzyczasie (od nieszczęsnej premiery Wybranego przez Boga minęło lat kilka) na świecie podziały się rzeczy złe i gorsze – wojny, ataki, globalne ocieplenie, te sprawy. Nagle wybuch w świecie kina – święte oburzenie najnowszym projektem reżysera! Bam! Obrazoburczy! Bam! Burzycielski! Bam! Radykalny! Bam! Halina, bierz siatki, wychodzimy, nie będziemy tego oglądać.

Nie powiem – zaintrygowało to tak, jak zaintrygować miało. Dlatego tym bardziej poirytował mnie fakt, że z kina nie wyszedłem cały pogniewany. Darren Aronofsky mówi, że jedyne reakcje, których oczekuje, to owacje na stojąco albo wygwizdanie. Niestety, Mother! znajduje się gdzieś pośrodku - klaśniesz w dłonie kilka razy, bez większego entuzjazmu na twarzy.

Ja bym ten film podzielił na dwie części. To co dzieje się podczas pierwszej – klasa. Kiedy dramat rozgrywa się pomiędzy czterema postaciami (każda obsadzona jak ta lala), wszystko gra jak należy, można w to wsiąknąć i można się w to zagłębić. Nie drażnią nawet te, grubymi nićmi szyte, odniesienia. Potem następuje część druga – ta niby przewrotna – i cała historia zaczyna się sypać, jak te wszystkie domy na piasku, jak za długo postoją.

Dzieje się kosmos i ten kosmos ogląda się naprawdę dobrze, oczu od ekranu oderwać nie można. Niestety – kosmos ten naszpikowany jest chamską symboliką. Tak chamską, że i siedmiolatek po lekcji religii mógłby wyłożyć prawdy wyniesione z seansu. O wolności interpretacji nie ma mowy, nachalność jest główną cechą tego filmu. I że szokujący, i że odważny, to wszystko schodzi na drugi plan – bo widz dusi się nadmiarem płytkich konkluzji i oczywistych alegorii.

Trochę to smutne, bo jest w tym pomyśle masa potencjału i pole do popisu. Momentami przywodzi na myśl pierwsze pełnometrażowe dzieła Polańskiego. Innym razem Aronofsky odnosi się do swoich własnych osiągnięć, jednak tak natrętnie prowadzi widza za rękę, by mieć pewność, że wszystko jest jasne i klarowne. Idealnym podsumowaniem będzie komentarz z rozmowy, którą usłyszałem zaraz po seansie – Jezus, wszystko zrozumiałam. Ale super. Super, też się cieszę.

Miało być ambitnie, a wyszło jak wyszło – ani nie daje do myślenia, ani serca nie dotyka. Nic nie robi. A to bardzo niedobrze. Jest tu wszystko, a jak wiadomo - tam gdzie wszystko, tam i nic.

Podobne posty

0 comments